
DOBRA NOWINA (i laska pasterska)
27.05.2022.
PSY I WILKI
Spodobał mi się felieton o. Surówki, dominikanina, z Gościa Niedzielnego, o tym, jak wielki jakiś profesor na inauguracyjnym wykładzie w Kijowie w 2015 r. opowiadał, że św. Franciszek nie bał się rozmawiać w wilkiem i w ogóle z wilkiem rozmawiać trzeba. W okolicach Gubbio grasował wilk. Najpierw atakował i zabijał zwierzęta, potem stał się śmiertelnym niebezpieczeństwem także dla ludzi. Mieszkańcy miasta musieli cały czas chodzić z bronią, nawet do pracy w polu. Jak na wojnie. Każdy, kto spotkał się z wilkiem sam na sam, tracił życie. Kiedy przybył do miasta św. Franciszek, poszedł na spotkanie z wilkiem, uczynił nad nim znak krzyża i przemówił do niego w imię Chrystusa rozkazując, a właściwie zawierając z nim umowę, że nikomu nie wyrządzi już żadnej krzywdy. Piękna legenda dobrze kojarzy się i z Ukrainą, i z papieżem Franciszkiem, chociaż to wszystko nie jest takie proste. Czasem męczeństwo jest potrzebne, ale nie wolno do niego zmuszać, nie wolno innych wysyłać na męczeństwo. Św. Franciszkowi się udało, chociaż świadomie ryzykował. Gdyby mu się nie udało, być może czcilibyśmy go jako męczennika i w ten sposób tak czy inaczej świętowalibyśmy. Był też przykład nieudanej interwencji z filmu o carze Iwanie Groźnym, który wypuszczał chrześcijan na arenę do walki z niedźwiedziem. Niedźwiedź nie dawał im szans. W końcu na arenę wbiega dziewczynka z ikoną w ręku aby powstrzymać drapieżnika. Nie ma nic bardziej świętego, niż dziecko z ikoną. Ale niedźwiedź jednym ruchem potężnej łapy zabija dziewczynkę. Tytuł felietonu: Osobiste ryzyko. Wniosków, morałów tej historii jest wiele, ale najważniejszy jest ten, że nie o życie doczesne (i święty spokój) nam chodzi! A ryzykować można jedynie we własnym imieniu.
Inna historia uświadomiła mi, jak bardzo stereotypowo pojmujemy i przyjmujemy baśnie i legendy. Doświadczenie wilków, a jakże, miałem, kiedy jako małe dziecko byłem wożony z Hurcza (wieś, gdzie wówczas nie było nawet elektryczności) do Lubaczowa, „do lampki” (naświetlania kwarcówką jako terapia przeciw krzywicy). Oczywiście jechało się polną drogą furmanką albo saniami i wracało się po ciemku. Niewiele pamiętam, ale pamiętam przebiegające i goniące za saniami cienie, i pamiętam, że ludzie dorośli się bali, i konie strasznie się bały, a pan Majdan musiał strzelać z bata. Dużo później doceniłem też to, że tato, kiedy do nas przyjeżdżał i często nocą szedł przez pola od pociągu, kupił sobie taką specjalną latarkę z dynamem zamachowym ostro świecącą i głośno „szczekającą”. To było niezbędne. Ale też od wczesnego dzieciństwa dzięki temu wiedziałem, że wilk nie pożera ludzi jak w bajce o Czerwonym Kapturku, że wilki atakują stadnie, w sposób zorganizowany, i naprawdę trudno się przed nimi obronić, zwłaszcza w pojedynkę.
Do pewnego stopnia doświadczyłem tego, na szczęście nie z wilkami, ale ze sforą psów, wiele, wiele lat później. To było 26 czerwca 1981 roku, byłem już księdzem, odwiedziłem Wożuczyn-Cukrownię i wieczorem postanowiłem jeszcze zrobić niespodziankę cioci Zosi z Krasnobrodu. Dokładnie sprawdziłem, że pociąg „Zamoyski” (Zamość – Kraków) z Bełżca do Dębicy miałem ok. 1. w nocy, więc nie musiałem się spieszyć. Z Krasnobrodu do Tomaszowa raptem 15 km, z Tomaszowa do Bełżca 8, teren znany, żaden problem. Jeden się jednak znalazł (problem), potem także inne. Kiedy dotarłem już z Podzamku, gdzie mieszkała ciocia, do rynku w Krasnobrodzie (ok. 2 km), okazało się, że ostatni autobus o 18:40 bodajże wypadł z kursu. Zdarza się. Trzeba jechać okazją. Poszedłem aż za Podklasztor (następne 2 km) i ustawiłem się do „machania”. Nic jednak nie jechało. Przyzwyczajony do innych dróg w okolicach chociażby Dębicy czy Krakowa, nie mogłem uwierzyć. A jednak. Dwie godziny! Przejechały ze dwa samochody, ale zapewne w ruchu lokalnym, nikt się nie zatrzymał. W końcu: jedzie taksówka, jestem uratowany! Wsiadam i zmawiam kurs do Bełżca. Kierowca dojeżdża do ściany lasu i zatrzymuje się. Przeprasza, że coś mu się zepsuło i musi wracać do domu. Ja mu na to, że poczekam, aż naprawi i pojedziemy dalej, a on, że będzie naprawiał dopiero jutro rano. Co było robić? Później przyszło mi do głowy, że mógł bać się napadu. Postałem jeszcze chwilę, zaczyna robić się ciemno, trzeba działać. Idę na piechotę. 15 km do Tomaszowa to niezbyt wiele, dam radę. Z tych 15 km co najmniej 10 idzie przez las. Wchodzę do lasu, a tu niespodzianka: w dość gęstym lesie na drzewie, na wysokości 5 – 7 m coś albo ktoś straszliwie chrapie. Co to może być? Do dziś nie mam pojęcia. A że już było całkiem ciemno, moje myślenie było następujące: pójdę przez ten las, coś lub ktoś mnie wystraszy i dostanę zawału albo jeszcze gorzej – zwariuję. Wycofuję się. Pójdę inną drogą. Trzeba było wrócić do Podklasztoru i stamtąd przez wsie Dominikanówkę i Klocówkę, dalej, ok. 21 km, ale nie przez las. W końcu spokojny i (jak mi się wydawało) bezpieczny dziarsko ruszam. Wchodzę do pierwszej wsi… Klęska. Stado kilkunastu jak się to mówiło spuszczonych psów próbuje mnie zaatakować. Agresywna sfora. A ja nie mam nawet kija. Trochę się bałem, nie bardzo wiedząc gdzie szukać ratunku, zastanawiałem się, czy nie zapukać do jakiegoś domu, przedstawić się jako ksiądz i prosić o pomoc. Na szczęście na drodze pojawił się traktor, na przyczepie deski z tartaku, wskoczyłem na te deski, pogadałem z chłopakami, uciekłem od psów. Nie jechali zbyt daleko, w następnej wsi zajechali na podwórko, ale psów już nie było, mogłem iść dalej. Później podrzucił mnie autobus (kierowca był na lewiźnie u dziewczyny) aż do szosy Zamość – Tomaszów (Warszawa – Hrebenne – Lwów), nawet poczekał, aż zabrał mnie fiat 125p, a ja, kiedy zobaczyłem, że jest już po północy stwierdziłem, że nie mam szans, by zdążyć na pociąg, i postanowiłem w Tomaszowie poczekać na pierwszy poranny autobus w kierunku Jarosławia. Okazało się, że pierwszy był nawet do Rzeszowa o 5:30. Nieźle. W Tomaszowie nie było wtedy dworca, rozkopany plac budowy, a kasa biletowa w zakratowanym kontenerze. Czekał mnie więc nocleg na świeżym powietrzu. Konkretnie na ławce. Trochę zimno, trząsłem się, ale wytrzymałem. Przybłąkał się jakiś pinczeropodobny piesek, zwinął się w kłębek pod ławką i spał ze mną. O 3:30 odjeżdżał pierwszy autobus – do Warszawy. Kilka osób przyszło, słyszałem komentarz: popatrz, temu to dobrze, spił się, a pies go pilnuje.
I tak to psy i wilki nauczyły mnie szacunku do nieprzewidzianych okoliczności (a więc do przyrody i do Pana Boga).
18.04.2022.
Chrystus zmartwychwstał!
I to jest najważniejsze.
Z mniej ważnych rzeczy: zaczytane u Franka Kucharczaka (GN)
Trzeba Putinowi życzyć wszystkiego najlepszego. Zwłaszcza, że on sobie tego nie życzy.